wtorek, 30 grudnia 2014

LITERATURA: "Bezdomna", Katarzyna Michalak

 

 

 

 


 

Są książki, po których przeczytaniu odłożymy je na półkę bądź oddamy do biblioteki i nie zastanawiamy się nad losem ich bohaterów czy też alternatywnym zakończeniem. Są też i takie, w których przypadku postępujemy wręcz przeciwnie. Niniejszy tytuł do tej właśnie grupy należy.







Moje pierwsze spotkanie z twórczością Katarzyny Michalak nie należało do udanych. Była to książka zatytułowana bodajże "Rok w Poziomce" i stwierdziłam wtedy, że nie jest to pozycja wysokich lotów. Jakiś impuls, ludzka ciekawość kazała mi któregoś dnia sięgnąć po "Bezdomną". Tym razem się nie zawiodłam. Okazała się być to książka o niełatwej tematyce, ale napisana zgrabnie, a co najważniejsze - lepiej zarówno językowo, jak i treściwie, od wyżej wspomnianego "Roku w Poziomce".

Bezdomność to problem, jaki dotyka wielu. Nas także - chociaż może nie bezpośrednio, to jednak stykamy się z niemającymi dachu nad głową osobami, czytamy o nich bądź słyszymy w radiu i telewizji. Czasem są to ludzie, którzy w przeszłości popełnili jakiś błąd, nieszczęście spadło na nich jak grom z jasnego nieba, a w innych przypadkach - sami postanowili prowadzić takie życie. Co ich do tego skłoniło? To pytanie retoryczne, na które trudno jest znaleźć odpowiedź, a może po prostu jest to niemożliwe. Autorka również musiała je sobie zadać i na jego kanwie stworzyła historię, która szokuje, powoduje dziwne ukłucie w sercu i wprawia w zakłopotanie. Bo to przecież życie pisze takie scenariusze. To historia, która mogłaby dotyczyć każdego z nas.

Oprócz bezdomności, autorka porusza jeszcze szereg innych problemów, często pomijanych lub bagatelizowanych przez społeczeństwo. Dobrze, gdy literatura oprócz przyniesienia nam rozrywki czy zapewnienia chwili relaksu spełnia czasem jeszcze inną funkcję - otwiera oczy na pewne kwestie, edukuje, poucza. "Bezdomna" to pozycja mocna. Nie da się przejść obok niej obojętnie.

poniedziałek, 6 października 2014

FILM: "Zostań, jeśli kochasz"


Na początku września wybrałam się z siostrą do kina na seans "Zostań, jeśli kochasz". Nie miałam pojęcia, że jest to zekranizowana książka, którą jakiś czas temu (a było to dość dawno) trzymałam w rękach, a nawet i chyba podczytywałam... Ale ja tak często mam - trochę czytam, a potem książkę odkładam lub oddaję do biblioteki, bo termin goni. Być może nadejdzie więc taki czas, w którym sięgnę po oryginalną wersję tej niezwykłej historii...

Jej główni bohaterowie to Mia i Adam. Z pozoru różni. Ona (w tej roli Chloë Grace Moretz) - cicha, spokojna, młoda wiolonczelistka z zamiłowaniem do muzyki klasycznej. On (grany przez Jamiego Blackleya) to pewny siebie wokalista zespołu rockowego, któremu nie oprze się żadna dziewczyna. Mia marzy o dostaniu się na dobre studia, jednak oznaczałoby to rozłąkę z ukochanym. Pewnego dnia, gdy nic nie zapowiadało tragedii, dochodzi do wypadku... Mia znajduje się nagle na granicy między światami. Czy zostanie, czy postanowi odejść? Jak wielka okaże się siła miłości?

Chociaż można przewidywać, jak zakończy się film, okazał się on całkiem udany w odbiorze. Sceny w czasie teraźniejszym przeplatają się z wydarzeniami retrospektywnymi. Widz ma zatem okazję do tego, by poznać całą historię - jak zakochani się poznali, jak wyglądało ich życie do momentu wypadku, co było dla nich priorytetami - i porównać z tym, co dzieje się tu i teraz. A dzieje się. Niby to zwyczajne, niby znane. Ale zawsze z zainteresowaniem ogląda się tego typu filmy, choćby nie wiadomo ile razy powielano w nich taki sam schemat. Być może to zasługa aktorów, którzy przecież mają niemały wpływ na całokształt obrazu. Chyba najbardziej spodobała mi się kreacja matki (w tej roli Mireille Enos) - była to postać bardzo ciepła, choć z nutą szaleństwa i tego dziecięcego "czegoś", co większość dorosłych traci. Na pewno obejrzę jeszcze kilka filmów, w których pojawia się odtwórczyni głównej roli, czyli Chloë Grace Moretz - wielu uważa ją za jedną z najlepszych aktorek młodego pokolenia. Niewątpliwie jest w niej potencjał.

Zostań, jeśli kochasz to film, przy którym można i zachichotać, i uronić łezkę wzruszenia. Choć tematyka, którą porusza, została przefiltrowana przez przemysł zarówno literacki, jak i filmowy na wiele sposobów i czasem są to sposoby powielane wielokrotnie, ta historia na pewno wzbudzi w nas emocje. Być może będzie nurtować nas pytanie: jak wiele możemy zrobić dla miłości? Znajdźmy w sobie na nie odpowiedź...

wtorek, 19 sierpnia 2014

LITERATURA: "Pan Robótka. Niezwykłe projekty plastyczne"

 

 

 

Łał! To pierwsza myśl, jaka pojawia się w mojej głowie, jeśli chodzi o niniejszą pozycję. Ileż to można niezwykłych rzeczy wyczarować, mając pod ręką tak podstawowe przedmioty, jak klej, papier, nożyczki, korzystając z pomocy wyobraźni.


Książka "Pan Robótka. Niezwykłe projekty plastyczne" zawiera ponad 35 pomysłów na to, jak samodzielnie wykonać różne przedmioty - nie tylko do zabawy (jak drucikowa myszka), ale i do codziennego użytku (jak wielorybi stojak na szczoteczkę do zębów). Opisom "krok po kroku" towarzyszą zdjęcia i dodatkowe wskazówki. W książce znajdziemy także przeróżne zgadywanki, ciekawostki, a nawet malowanki i naklejki! Do zalet zaliczam także porządne wydanie - na spirali, w twardej oprawie, pełne kolorów. Idealne dla młodych czytelników - dzieci na pewno nie będą się nudzić.

A rodzice powinni przyłączyć się do wspólnego "robótkowania" :). Na tym właśnie polega zabawa!

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

LITERATURA: "Fancy Nancy. Niebywale wyjątkowa dziewczynka"

 

 

 

 

 

 

 

Mimo że dzieckiem teoretycznie już nie jestem (tak, szóstego lipca skończyłam 18 lat), lubię czasem sięgać po książki przeznaczone dla młodszych czytelników. Z tego, co wiem, nie jest to chyba zabronione ;).







Kim jest Fancy Nancy? To wesoła dziewczynka, uwielbiająca przebieranki i dobrą zabawę. Wejdźcie do jej świata i zakumplujcie się z nią, a sami się przekonacie - z Fancy Nancy nie można się nudzić!

Gdy otworzyłam książkę, ze środka wypadła niespodzianka, o której mowa na obwolucie. Aż pisnęłam z zaskoczenia, a potem zaczęłam... histerycznie się śmiać. Cała ja. Zapytacie - a co to takiego, ta niespodzianka? No weźcie, przecież tego Wam nie zdradzę. Mogę Wam natomiast powiedzieć, że książeczka jest naprawdę warta kupna. Świetne wydanie - śliski papier, duża, ozdobna czcionka, kolorowe ilustracje, twarda oprawa. Mądra treść - pokazuje, że można znaleźć wyjątkowość nawet w codziennych, pozornie zwyczajnych rzeczach i czynnościach. Koniecznie powinna zagościć w bibliotece małego czytelnika; a zwłaszcza księżniczek/wróżek/baletnic - za kogokolwiek Wasza córeczka się uważa ;). Ja osobiście uważam się za księżniczkę z bajki. Ale to już inna historia.

Za egzemplarz do recenzji dziękuję

piątek, 11 lipca 2014

LITERATURA: "Przyszłość świetlana szkolnego tumana", Heidemarie Brosche

 

 

 

 

 

Podtytuł tej książki głosu, iż jest ona poradnikiem dla zatroskanych rodziców; ale tak naprawdę powinni ją w szczególności przeczytać uczniowie i nauczyciele. Zwłaszcza tym ostatnim przydałaby się, o ironio, mała lekcja. (Tak, i piszę to jako uczennica jednego z najlepszych liceów w moim mieście, cóż...).







Ta książka powinna się znaleźć w biblioteczce w każdym domu. No, chyba że już jest, bo ukazała się trzy lata temu nakładem tego samego wydawnictwa, lecz pod innym tytułem - "Nie jest źle być słabym uczniem". I faktycznie nie jest źle. Po lekturze tego poradnika mogę nawet przyznać - lepiej jest być tym gorszym uczniem, niż... tym lepszym. Bo:
  • przyswajasz wiedzę tylko na tematy, które cię interesują; ale ta wiedza zostanie z tobą na zawsze, właśnie dlatego, że dotyczy czegoś, co lubisz;
  • nie stresujesz się, że nie zdołałeś opanować materiału ze wszystkich przedmiotów;
  • w oczach innych nie będziesz kujonem, który jedyne co robi, to zakuwa dniami i nocami;
  • nie zaśmiecasz sobie mózgu niepotrzebnymi informacjami. Jak to powiedział Einstein: "Nie obciążam pamięci faktami, które mogę znaleźć w encyklopedii".

Mogłabym dorzucić jeszcze kilka takich zalet, ale po przeczytaniu poradnika sami się o nich przekonacie. Naprawdę! To zmieni Wasz punkt widzenia i będziecie w stanie zaakceptować, a nawet docenić słabości. Sama ostatnio borykałam się z motywacją i ogólnymi zniechęceniem do nauki. Nic nie pomagało, ani prośby, ani groźby. Dopiero pod koniec roku wzięłam się za siebie, by poprawić oceny. I poprawiłam! Moja średnia 4,0 była drugą z kolei średnią w klasie i odebrałam nawet nagrodę - książkę (a cóż by innego ;)). Dzięki tej książce uświadomiłam sobie jednak, że wcale nie muszę być najlepsza z każdego przedmiotu, ważne, bym skupiła się na tych, które przydadzą mi się w przyszłości.

Fakt, że książkę pisała nauczycielka stanowi zaletę. Nie każdy nauczyciel przyznałby się do błędu, co autorka wielokrotnie czyni. Dodatkowo, dzięki temu informacje o systemie szkolnictwa otrzymujemy z pierwszej ręki.

Szczerze polecam Wam tę książkę. Mam nadzieję, że spodoba się Wam tak, jak i mnie!

Za egzemplarz do recenzji dziękuję

wtorek, 1 lipca 2014

LITERATURA: "Rywalki", Kiera Cass

 

 

 

 

 

Zakochałam się w okładce tej powieści od pierwszego wejrzenia. Jest taka delikatna, romantyczna, wspaniale wpasowuje się w treść. Mówią, żeby nie oceniać książki po okładce. Ale tylko spójrzcie! Gdybym mogła przyznałabym tej książce Oscara w kategorii "najpiękniejsza okładka 2014". Lecz czy treść także zasłużyła na nagrodę?

 

 

 

 

 


Oto zbliżają się Eliminacje - czas, gdy trzydzieści pięć dziewcząt z całego kraju będzie walczyć o koronę. America jest jedną z nich. Początkowo nie ma jednak wcale zamiaru zgłaszać się do konkursu. Wyjść za mąż za tego nudnego, sztywnego księcia? Zostać w przyszłości królową? Być obserwowaną przez cały kraj? Na pewno nie, to nie w stylu dziewczyny, która przez całe życie była Piątką (a więc dość nisko w hierarchii klasowej) i zarabiała na życie poprzez muzykę. A jednak Ami wysyła swoje zgłoszenie... Jak potoczy się dalej jej życie? Czy odnajdzie się w pałacu? I, co najważniejsze, czy zmieni swoje zdanie co do księcia?

Na początku "Rywalki" przypominały mi trochę "Igrzyska śmierci". Fabuły niby się różnią, ale ogólnie można odnaleźć kilka podobieństw. Akcja rozgrywa się w przyszłości, na miejscu Ameryki powstało nowe państwo, kasty tutaj są jak dystrykty, z wylosowanych kandydatek pozostanie tylko jedna... Krew też się trochę leje, bo rebelianci atakują pałac, aczkolwiek przemoc nie jest tak dosadnie ukazana, jak w powieści Suzanne Collins. "Rywalki" nie są także aż tak emocjonujące. Przyznaję, że przez większą część książki nieco się nudziłam. Nie tego się po niej spodziewałam. Myślałam, że zafunduje mi więcej wrażeń, tymczasem akcja rozkręciła się dopiero pod koniec powieści. Ale za to jak! Z niecierpliwością przesuwałam wzrok po kolejnych słowach, przewracałam kartki z wypiekami na twarzy i marzyłam, by zdjąć z półki kolejną część trylogii. Niestety, "Elity" nie ma na mojej półce... Oby to była kwestia czasu, bo nie mogę się doczekać, by sprawdzić, jak potoczy się dalej ta historia. Mam też nadzieję, że drugi tom okaże się bardziej emocjonujący.

Co do bohaterów... Polubiłam się z Americą na początku, jednak w miarę, jak akcja się rozwijała, zaczęła mnie irytować. Nie chcę nic zdradzać... ale... ale... ona grała na dwa fronty! Aż chciałoby się nagadać autorce, że postawiła swoją postać w takiej sytuacji. Chciałabym, by wszystko w książce potoczyło się po mojej myśli (cóż, kto z nas tak nie ma ;)). I jeszcze jedno... Książę Maxon to jednak nie mój typ. Nie skusiłyby mnie piękne suknie, korona i pokojówki spieszące na każde zawołanie. Wolałabym być z Aspenem... Taaak, chyba właśnie znalazłam nowego fikcyjnego 'crusha'. Kolejny chłopak, który nie istnieje, co za pech. Gdyby Ami jednak go nie chciała, to ja bardzo chętnie... Przepraszam, to nie ogłoszenie matrymonialne. W każdym razie, przeczytajcie "Rywalki" i koniecznie mi zdradźcie, w czyjej jesteście drużynie. Ja zdecydowanie -  #TeamAspen!


Za egzemplarz do recenzji dziękuję

środa, 4 czerwca 2014

LITERATURA: "Oskar i pani Róża", Eric-Emmanuel Schmitt

 

 

 

 

 

Są takie książki, których nie da się po prostu wziąć do ręki, przeczytać, odłożyć na półkę i odhaczyć na liście chcę poznać. Są takie, które niosą ze sobą uniwersalne przesłanie i o których nie zapomnisz - choćbyś bardzo chciał. Do tej grupy zalicza się właśnie "Oskar i pani Róża".

 

 

 

 




Tę historię pewnie znacie. Ja też ją znam, bo czytałam już nie pierwszy w życiu raz. Jednak ostatnio właśnie czegoś takiego potrzebowałam. Opowieści, która przywróci mi nadzieję, nauczy, jak cenić życie i pokaże świat widziany oczami dziecka. Czas mija w niesamowicie szybkim tempie, lata lecą, a mi... nie za bardzo uśmiecha się dorastanie. Od tego się nie ucieknie, ale zaczynam zatracać to niewinne, dziecięce spojrzenie na życie i świat - zupełnie jak to pisał Julian Tuwim w swoim utworze "Sitowie", niedawno omawianym na lekcji języka polskiego...

Ooops, zboczyłam nieco z tematu, chociaż tak prawdę mówiąc, jednak wiąże się on z książką. Młody Oskar, mimo że nie dane mu było fizycznie doświadczyć okresu dojrzewania, dorastania i starości, mógł wyobrazić sobie, że każdy dzień to dziesięć lat normalnego życia. Co odkrył? Do jakich wniosków doszedł? I, co najważniejsze, jak pomogło mu to pogodzić się z losem i z tym, co go czekało?

Naprawdę nie potrzeba wielu słów, by zachęcić do tej książki. Jeśli jeszcze jej nie znacie... koniecznie musicie to zmienić. Na niewielkiej liczbie stron została zawarta esencja życia. Działa jak balsam. Spróbujcie posmarować nim swoje serca.

piątek, 25 kwietnia 2014

LITERATURA: "Klinika pod Boliłapką. Muszka, która nie umie latać", Liliana Fabisińska

 

 

 

 

 

 

Gdy recenzujesz książkę przeznaczoną dla dzieci, a sama masz już niemalże osiemnaście lat, musisz przyjąć postawę rodzica. Albo udawać, że nadal jesteś dzieckiem.









"Muszka, która nie umie latać" to pozycja z serii Klinika pod Boliłapką. Byłam zaskoczona, a jednocześnie ucieszyłam się (jak dziecko ;)), gdy okazało się, że otrzymałam książeczkę z kotem na okładce, a więc o tymże zwierzęciu traktującą. Autorką jest Liliana Fabisińska, którą bardzo dobrze znam z serii "Bezsennik", w której zaczytywałam się, będąc młodsza i innych książek, poznanych nie tak dawno.

Tytułowa Muszka to kotka, która pewnego dnia niefortunnie spada z parapetu. Konieczna jest wizyta u weterynarza. Tę przyjemną książeczkę zarówno można czytać dziecku, jak i przekazać mu do samodzielnej lektury. Parę razy zapominałam się jednak, że ta pozycja przeznaczona jest dla młodych czytelników oraz że właścicielka Muszki to kilkuletnia dziewczynka, i dziwiłam się jej naiwności (bohaterki, nie książki). Ale przecież dziecko nie ma rozumu dorosłej osoby, no, Hanka, puknijże się w głowę!

Dlaczego warto mieć tę książkę w swojej biblioteczce? Przede wszystkim jest to pozycja wartościowa. Nie traktuje o księżniczkach czekających na swojego księcia z bajki albo wróżkach mieszających magiczne mikstury. "Muszka, która nie umie latać" uczy poszanowania dla zwierząt i odpowiedzialności, pokazuje także, jak wygląda praca weterynarza. Duży druk i ilustracje ułatwiają czytanie. A okładka jest prześliczna! Prawda?
 
Sama, mimo że mam tyle lat, ile mam, chętnie zapoznałabym się także z pozostałymi książeczkami z serii "Klinika pod Boliłapką" :).
 
Za egzemplarz do recenzji dziękuję
Wydawnictwu Publicat.

piątek, 11 kwietnia 2014

LITERATURA: "Miodowa pułapka", Unni Lindell

 




Znasz to uczucie? To przyspieszone bicie tętna, ten wzrok łapczywie pożerający kolejne litery, niecierpliwe zaglądanie na kolejne kartki... Tak się właśnie dzieje, gdy masz do czynienia z kryminałem.







 Kryminały zaczynają podbijać moje serce. Serio. To znaczy, może niezbyt precyzyjnie się wyraziłam. Chodzi o to, że wkręcam się w tę atmosferę i próby rozwikłania: kto, jak, kiedy, gdzie. Oczywiście do tego dochodzą także programy telewizyjne o panu Malanowskim i jego partnerach czy wydziale śledczym W-11. I proszę bardzo, zastanawiam się nad kryminalistyką.

Jednak, jak powiedział jeden z bohaterów "Miodowej pułapki", "To nie jest amerykański serial telewizyjny*". Zgadza się. Nawet w przypadku historii opisanej w tej książce trudno było połączyć ze sobą kolejne wątki i znaleźć sprawców. Autorka niby coś podpowiadała, podrzucała informacje, ale tak naprawdę wpuszczała czytelnika w maliny, by później posterować jeszcze fabułą i ostatecznie wskazać winnych. I mimo że myślałam, że pewne wątki wprowadzono niepotrzebnie albo bez jakiegoś wyraźnego powodu, okazało się, że miały dla biegu wydarzeń określone znaczenie. Znalazłam pewną nieścisłość, co do której muszę się jeszcze w tej książce doszukać, bo może coś ominęłam... Taaak, te problemy z pamięcią ;).

Ta wielowątkowa książka dostarcza wielu emocji. Nienawiść, strach, niedowierzanie. Tłem dla kryminalnej zagadki jest konflikt pomiędzy szefem zespołu, Cato Isaksenem, a nową pracownicą, Marian Dahle. Czy nieco gburliwy szef i charyzmatyczna kobieta nawiążą nić porozumienia, by wspólnie poprowadzić śledztwo?

Miodowa pułapka... Tytuł nie ma nic wspólnego z treścią przez jakieś 3/4 powieści. Dopiero później odkrywamy, o co chodzi. Od Was zależy, czy zechcecie poznać tajemnicę miodowej pułapki...

Za egzemplarz do recenzji dziękuję

____
* Cytat pochodzi z książki: "Miodowa pułapka" (tytuł oryginalny: "Honningfellen"), aut. Unni Lindell, tłum. Maria Gołębiewska-Bijak, Wydawnictwo Czarna Owca, 2013, str. 332.

sobota, 5 kwietnia 2014

FILM: "Mój biegun"

 

 

 

 

Z filmami nakręconymi na podstawie autentycznych wydarzeń to jest tak: albo okaże się szmirą, która chce tylko wycisnąć kasę na ciekawej historii, albo obrazem, który wciśnie w fotel, wywoła emocje i zbierze dobre oceny.


Historię Jaśka Meli zna chyba każdy. Nie znasz? Ups. I mimo że nie zaczyna się różowo, to ma niesamowity wpływ. Motywuje. Daje siłę. Pokazuje, że warto walczyć, wierzyć, spełniać marzenia. Że nie można się poddawać. Że wszystko jest możliwe.

Skupiając się na kreacjach aktorskich, mogę powiedzieć, że Bartłomiej Topa (odtwórca roli ojca Janka) przyćmił chyba wszystkich. Dał niezły pokaz swoich umiejętności. Nawet Magdalena Walach (tutaj jako matka) zagrała dość ciekawie, chociaż niezbyt za nią przepadam. I w końcu Maciej Musiał, który zmierzyć się... musiał (sic!) z główną rolą. Dzięki temu odciął się trochę od postaci bananowego Tomka Boskiego z popularnego serialu "rodzinka.pl", i trzeba przyznać, że nawet dobrze mu poszło.

Co mnie nieusatysfakcjonowało? Oglądając film, zastanawiałam się, ile jeszcze będzie trwać, skoro tyle już minęło, a nadal nie było mowy o tytułowym biegunie. No i gdzie nakręcą te sceny - w Tatrach? Okazało się jednak, że scen biegunowych nie nakręcano ani w Tatrach, ani w Alpach ani w innych górach. Wstawiono po prostu fragmenty oryginalne z wyprawy Jaśka. Czy pozostawiło to niedosyt? No może w pewnym sensie, ale za to dodało filmowi realizmu.

Przypomina się film poświęcony historii Agaty Mróz-Olszewskiej, "Nad życie". I porównując oba te obrazy, muszę przyznać, że "Mój biegun" robi lepsze wrażenie. Nie wiem, czy to sprawka aktorów, scenariusza, montażu, muzyki czy czego tam jeszcze (bo przecież obie te historie wzruszają i zapadają w pamięć), ale film o Jaśku zdaje się jakby bardziej autentyczny.

Powracając klamrą do wstępu - szmira to to nie jest. I choć do arcydzieła trochę temu obrazowi brakuje, to na pewno warto go obejrzeć. Ot, choćby aby poznać całą historię tego niezwykłego chłopaka.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

LITERATURA: "Kobieta ze znamieniem", Håkan Nesser

 







"Kobieta ze znamieniem" trzyma w napięciu i przyspiesza bicie serca, a ja po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że byłabym dobrym detektywem.







 
To mój drugi w całości przeczytany kryminał! Juhuu! W całej mojej czytelniczej karierze przymierzałam się do wielu, z mniejszym lub większym skutkiem. Pierwszą przeczytaną przeze mnie książką z tego gatunku był "Pies Baskerville'ów" - szkolna lektura, z którą, o dziwo, dałam radę zapoznać się w całości. Oczywiście mam też za sobą "Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy", ale czy tę akurat książkę można obwołać mianem czystego kryminału?

"Kobieta ze znamieniem" to czwarta powieść z cyklu o komisarzu Van Veeterenie, ale bez problemu można czytać ją, nie znając poprzednich (przynajmniej ja tak zrobiłam). Tym razem grupa śledczych ma do rozwikłania zagadkę następujących po sobie zabójstw. Giną mężczyźni w średnim wieku, których na pozór nic nie łączy. Ale czy aby na pewno...

Ha! Już mogę powiedzieć, że stałam się fanką kryminałów. Ten gatunek literacki niesamowicie oddziałuje na emocje, a przy okazji także bada, że tak to nazwę, zdolności śledcze naszego mózgu. Podczas czytania tejże książki łączyłam ze sobą fakty, odgadując motywy zbrodni i próbując przewidzieć zakończenie całej sprawy. Autor odsłania przed nami kolejne karty, przy okazji mieszając trochę w tej intrygującej historii. "Kobietę ze znamieniem" czyta się niesamowicie szybko, jednak nie jestem pewna, czy to efekt dość dużej czcionki, czy też umiejętnie prowadzonej przez Håkana Nessera narracji. Miejmy nadzieję, że chodzi o to drugie ;). Im bliżej zaś końca powieści, tym szybciej bije serce, tym intensywniej pracuje umysł, tym większa staje się ciekawość - jak to się skończy? Za wiele zdradzać nie mogę, dlatego najlepiej będzie, jeśli sami się o tym przekonacie.

Sam komisarz Van Veeteren przypominał mi trochę Sherlocka Holmesa. Tego drugiego nie polubiłam specjalnie, wydawał mi się zbytnio zapatrzony w siebie, wszystko wiedział, a tak naprawdę niewiele robił. Podobnie z bohaterem wykreowanym przez Nessera - choć ten zyskał trochę mojej sympatii, ale i raz czy dwa zamiast całkowicie poświęcić się śledztwu, udawał się do sauny, rozdając zadania swoim współpracownikom. Co nie znaczy, że nie zajmował się nim bezpośrednio - bo zajmował, a jakże.

Zima w pełni, mróz na dworze, iście skandynawska pogoda. No, to zawitajcie do owej Skandynawii i sprawdźcie, czy potrafilibyście rozwikłać zagadkę kobiety ze znamieniem...

Za egzemplarz do recenzji dziękuję

poniedziałek, 13 stycznia 2014

LITERATURA: "Kodeks Bracholi dla Rodziców", Barney Stinson i Matt Kuhn

 

 

 

 

 

Hej, Brachu! Czy w najbliższym czasie zostaniesz rodzicem? Czy też szukasz właśnie zabawnej, pełnej zamierzonych, sprośnych żarcików i zaje... o, przepraszam, hmm, mega książki? Gratulacje, Brachu. Właśnie czytasz jej recenzję.








Nie oglądam serialu "Jak poznałem waszą matkę". Nie spodziewam się także dziecka. Wreszcie, do pewnej soboty nie wiedziałam nawet, że Barney Stinson to postać wymyślona - a dokładniej, że jest on bohaterem wyżej wymienionego serialu. Co w takim razie sprawiło, że w ogóle chciałam sięgnąć po tę książkę? No cóż, sięgnąć, to i sięgnęłam któregoś dnia w Empiku, przekartkowałam ją, wcześniej widziałam coś związanego z nią na pewnym portalu społecznościowym i... tak to się zaczęło. A potem, ku mojej wielkiej uciesze, "Kodeks Bracholi dla Rodziców" przywędrował do mnie od Wydawnictwa wraz z biografią Shakiry (moja recenzja)...

Wiadomość o tym, iż niejaki Barney Stinson jest postacią fikcyjną, zmieniła moje podejście do tej książki i zaczęłam odbierać ją z większym dystansem i przymrużeniem oka. Bo "Kodeks Bracholi dla Rodziców" istotnie jest książką, którą wręcz należy odbierać z dystansem i przymrużeniem oka. A nawet oczu. Dobra, możecie jedno zamknąć.

Bywało, że w trakcie lektury westchnęłam sobie z irytacją, zacisnęłam usta jako wyraz dezaprobaty, bodajże też przewróciłam oczami (o tak, lubię to robić). A wszystko to z powodu tego nieco sprośnego humoru i nieco sprośnej treści "Kodeksu...". Serio.

Ale wiecie co? Chwilami było naprawdę zabawnie. I właśnie dlatego do lektury tej książki potrzeba owego przymrużenia oka, nabrania dystansu do niej samej i jej autora (którym nie jest jednak Barney Stinson) oraz bardzo dużej cierpliwości z cyklu "To chwilami irytujące, ale naprawdę mnie bawi, dziwne". Dzięki temu poradnikowi między innymi dowiecie się, jak w niebanalny sposób ogłosić narodziny dziecka, odkryjecie, co oznacza zawartość pieluszki brzdąca i poznacie zupełnie nowe, zupełnie śmieszne i zupełnie bezsensowne kołysanki do śpiewania owemu brzdącowi.

Jednego tylko nie jestem pewna. W oświadczeniu przed spisem treści znajduje się zapis mówiący coś o sekcji poświęconej dziecięcemu sztucznemu oddychaniu. Cóż. Sekcji tej tu nie ma. Szukałam, kartkowałam, nawet dopatrywałam się tego w dziale "Rozwiązywanie problemów i często zadawane pytania", w odpowiedzi na "Co mam zrobić, jeśli dziecko wygląda na chore?", jednak nic takiego nie znalazłam.

Czy to był w takim razie żart Barneya Stinsona?

Moja ocena: 7/10.

Za egzemplarz do recenzji dziękuję
Wydawnictwu SQN.

środa, 8 stycznia 2014

FILM: "Czarny łabędź"

 



Wspaniały film. Portret psychologiczny osoby dążącej do perfekcji z brawurową rolą Natalie Portman w rytmie niezapomnianej muzyki "Jeziora łabędziego".




Zabierałam się do obejrzenia tego filmu bardzo długo. A to przecież jeden z najbardziej intrygujących obrazów ostatnich lat, aspirujący do miana arcydzieła, dla wielu już tym mianem obdarzony. Film, za rolę w którym Natalie Portman została nagrodzona Oscarem. Moim zdaniem, w pełni zasłużenie.

"Czarny łabędź" to film, w którym fantazja miesza się z rzeczywistością, prawda z ułudą. W pewnym momencie widz już nie wie, czy to, co dzieje się w filmie, jest realne, czy ma po prostu do czynienia z chorą wyobraźnią głównej bohaterki. Zaraz, a może to wcale nie jest nawet ona? Może to jej alter ego...

Trudno zebrać myśli i przelać je do recenzji po obejrzeniu filmu, o którym właściwie... nie za bardzo wiadomo, co myśleć. Bo z jednej strony to genialne przedstawienie studium psychologicznego osoby, która za wszelką cenę dąży do perfekcji, sławy, która chce utrzymać swoją pozycję, nie stracić upragnionej roli. Wyścig szczurów, jaki w obecnych czasach ma miejsce niemalże wszędzie, znalazł w tym filmie swoje odzwierciedlenie w zachowaniu Niny i Lily. Z drugiej - plątanina uczuć, emocji, zachowań z udziałem głównej bohaterki. Niełatwo czasem połapać się, o co chodzi i dlaczego tak, a nie inaczej. Być może każda scena ma w tym filmie swoje znaczenie - a raczej na pewno, dla mnie jednak nie wszystko zostało wyjaśnione. Może to i dobrze - pewnie obejrzę ten film jeszcze kiedyś, wtedy zrozumiem więcej. Na razie w odkryciu niektórych sekretów pomogła mi książka, z którą płyta została kupiona.


Ten film przypomniał mi, jak bardzo chciałam swego czasu tańczyć w balecie. Uświadomił jednak również tę ciemniejszą jego stronę: poświęcenie, wyścig szczurów, wyrzeczenia. Być może rola Czarnego Łabędzia jest metaforą roli, jaką część z nas odgrywa na co dzień. I jak wiele lęków nam towarzyszy. Niełatwo się jednak ich pozbyć... Towarzyszą nam nierzadko osoby, które są przy nas tylko po to, by któregoś dnia przysłowiowo "wbić nam nóż w plecy", czyli wygryźć nas, czegoś pozbawić...

W "Czarnym łabędziu" była jedna scena, którą przewinęłam: ta erotyczna między Niną a Lily. Chociaż, czy aby na pewno między nimi? Na wierzch znów wychodzą lęki, zwidy, skryte pragnienia, obsesyjne myśli głównej bohaterki. Muszę jeszcze raz wspomnieć o Natalie Portman, bo określenie "brawurowa rola" chyba nie wystarczy. Artystka zagrała świetnie, niesamowicie realistycznie przedstawiając niestabilną psychicznie Ninę, warto też wspomnieć, że sama odgrywała sceny taneczne (choć natknęłam się kiedyś na informację, jakoby była dublowana; zdaje się jednak, że jest ona nieprawdziwa). Mila Kunis również ciekawie przedstawiła swoją postać: widziałam ją w filmie "Księga Ocalenia", w którym zagrała z Danzelem Washingtonem (i którego ja jak zwykle nie oglądałam od początku). Mam ochotę zobaczyć kilka innych produkcji z jej udziałem.

To jeden z takich filmów, którego nie zapomnicie po obejrzeniu. Będzie Was nurtowało, dlaczego wszystko w nim działo się tak, a nie inaczej, i dlaczego skończył się tak, a nie inaczej. Inna sprawa - jak się konkretnie skończył? Tu również reżyser pozostawia pole do popisu naszej wyobraźni, bo zakończenie w zasadzie nie jest zamknięte, ostatecznie określone. Z jednej strony fajnie jest pośród dość sporej liczby przeciętnych, służących wyłącznie ku naszej rozrywce, produkcji znaleźć taką, która nas zaintryguje i nie pozwoli po prostu o sobie zapomnieć. Z drugiej - ciągłe powracanie myślami do takiej produkcji bywa nieco irytujące. Ale czyż nie takie filmy najbardziej lubimy?