piątek, 25 kwietnia 2014

LITERATURA: "Klinika pod Boliłapką. Muszka, która nie umie latać", Liliana Fabisińska

 

 

 

 

 

 

Gdy recenzujesz książkę przeznaczoną dla dzieci, a sama masz już niemalże osiemnaście lat, musisz przyjąć postawę rodzica. Albo udawać, że nadal jesteś dzieckiem.









"Muszka, która nie umie latać" to pozycja z serii Klinika pod Boliłapką. Byłam zaskoczona, a jednocześnie ucieszyłam się (jak dziecko ;)), gdy okazało się, że otrzymałam książeczkę z kotem na okładce, a więc o tymże zwierzęciu traktującą. Autorką jest Liliana Fabisińska, którą bardzo dobrze znam z serii "Bezsennik", w której zaczytywałam się, będąc młodsza i innych książek, poznanych nie tak dawno.

Tytułowa Muszka to kotka, która pewnego dnia niefortunnie spada z parapetu. Konieczna jest wizyta u weterynarza. Tę przyjemną książeczkę zarówno można czytać dziecku, jak i przekazać mu do samodzielnej lektury. Parę razy zapominałam się jednak, że ta pozycja przeznaczona jest dla młodych czytelników oraz że właścicielka Muszki to kilkuletnia dziewczynka, i dziwiłam się jej naiwności (bohaterki, nie książki). Ale przecież dziecko nie ma rozumu dorosłej osoby, no, Hanka, puknijże się w głowę!

Dlaczego warto mieć tę książkę w swojej biblioteczce? Przede wszystkim jest to pozycja wartościowa. Nie traktuje o księżniczkach czekających na swojego księcia z bajki albo wróżkach mieszających magiczne mikstury. "Muszka, która nie umie latać" uczy poszanowania dla zwierząt i odpowiedzialności, pokazuje także, jak wygląda praca weterynarza. Duży druk i ilustracje ułatwiają czytanie. A okładka jest prześliczna! Prawda?
 
Sama, mimo że mam tyle lat, ile mam, chętnie zapoznałabym się także z pozostałymi książeczkami z serii "Klinika pod Boliłapką" :).
 
Za egzemplarz do recenzji dziękuję
Wydawnictwu Publicat.

piątek, 11 kwietnia 2014

LITERATURA: "Miodowa pułapka", Unni Lindell

 




Znasz to uczucie? To przyspieszone bicie tętna, ten wzrok łapczywie pożerający kolejne litery, niecierpliwe zaglądanie na kolejne kartki... Tak się właśnie dzieje, gdy masz do czynienia z kryminałem.







 Kryminały zaczynają podbijać moje serce. Serio. To znaczy, może niezbyt precyzyjnie się wyraziłam. Chodzi o to, że wkręcam się w tę atmosferę i próby rozwikłania: kto, jak, kiedy, gdzie. Oczywiście do tego dochodzą także programy telewizyjne o panu Malanowskim i jego partnerach czy wydziale śledczym W-11. I proszę bardzo, zastanawiam się nad kryminalistyką.

Jednak, jak powiedział jeden z bohaterów "Miodowej pułapki", "To nie jest amerykański serial telewizyjny*". Zgadza się. Nawet w przypadku historii opisanej w tej książce trudno było połączyć ze sobą kolejne wątki i znaleźć sprawców. Autorka niby coś podpowiadała, podrzucała informacje, ale tak naprawdę wpuszczała czytelnika w maliny, by później posterować jeszcze fabułą i ostatecznie wskazać winnych. I mimo że myślałam, że pewne wątki wprowadzono niepotrzebnie albo bez jakiegoś wyraźnego powodu, okazało się, że miały dla biegu wydarzeń określone znaczenie. Znalazłam pewną nieścisłość, co do której muszę się jeszcze w tej książce doszukać, bo może coś ominęłam... Taaak, te problemy z pamięcią ;).

Ta wielowątkowa książka dostarcza wielu emocji. Nienawiść, strach, niedowierzanie. Tłem dla kryminalnej zagadki jest konflikt pomiędzy szefem zespołu, Cato Isaksenem, a nową pracownicą, Marian Dahle. Czy nieco gburliwy szef i charyzmatyczna kobieta nawiążą nić porozumienia, by wspólnie poprowadzić śledztwo?

Miodowa pułapka... Tytuł nie ma nic wspólnego z treścią przez jakieś 3/4 powieści. Dopiero później odkrywamy, o co chodzi. Od Was zależy, czy zechcecie poznać tajemnicę miodowej pułapki...

Za egzemplarz do recenzji dziękuję

____
* Cytat pochodzi z książki: "Miodowa pułapka" (tytuł oryginalny: "Honningfellen"), aut. Unni Lindell, tłum. Maria Gołębiewska-Bijak, Wydawnictwo Czarna Owca, 2013, str. 332.

sobota, 5 kwietnia 2014

FILM: "Mój biegun"

 

 

 

 

Z filmami nakręconymi na podstawie autentycznych wydarzeń to jest tak: albo okaże się szmirą, która chce tylko wycisnąć kasę na ciekawej historii, albo obrazem, który wciśnie w fotel, wywoła emocje i zbierze dobre oceny.


Historię Jaśka Meli zna chyba każdy. Nie znasz? Ups. I mimo że nie zaczyna się różowo, to ma niesamowity wpływ. Motywuje. Daje siłę. Pokazuje, że warto walczyć, wierzyć, spełniać marzenia. Że nie można się poddawać. Że wszystko jest możliwe.

Skupiając się na kreacjach aktorskich, mogę powiedzieć, że Bartłomiej Topa (odtwórca roli ojca Janka) przyćmił chyba wszystkich. Dał niezły pokaz swoich umiejętności. Nawet Magdalena Walach (tutaj jako matka) zagrała dość ciekawie, chociaż niezbyt za nią przepadam. I w końcu Maciej Musiał, który zmierzyć się... musiał (sic!) z główną rolą. Dzięki temu odciął się trochę od postaci bananowego Tomka Boskiego z popularnego serialu "rodzinka.pl", i trzeba przyznać, że nawet dobrze mu poszło.

Co mnie nieusatysfakcjonowało? Oglądając film, zastanawiałam się, ile jeszcze będzie trwać, skoro tyle już minęło, a nadal nie było mowy o tytułowym biegunie. No i gdzie nakręcą te sceny - w Tatrach? Okazało się jednak, że scen biegunowych nie nakręcano ani w Tatrach, ani w Alpach ani w innych górach. Wstawiono po prostu fragmenty oryginalne z wyprawy Jaśka. Czy pozostawiło to niedosyt? No może w pewnym sensie, ale za to dodało filmowi realizmu.

Przypomina się film poświęcony historii Agaty Mróz-Olszewskiej, "Nad życie". I porównując oba te obrazy, muszę przyznać, że "Mój biegun" robi lepsze wrażenie. Nie wiem, czy to sprawka aktorów, scenariusza, montażu, muzyki czy czego tam jeszcze (bo przecież obie te historie wzruszają i zapadają w pamięć), ale film o Jaśku zdaje się jakby bardziej autentyczny.

Powracając klamrą do wstępu - szmira to to nie jest. I choć do arcydzieła trochę temu obrazowi brakuje, to na pewno warto go obejrzeć. Ot, choćby aby poznać całą historię tego niezwykłego chłopaka.