Choć dziś social media coraz częściej kojarzą się pejoratywnie
– ze względu na to, że są niezłym zjadaczem czasu, a ludzie przestają
komunikować się ze sobą twarzą w twarz i uzależniają poczucie własnej wartości
od ilości lajków pod zdjęciem – bywa, że znajdziemy w nich coś naprawdę ciekawego.
Wśród niezliczonej ilości filmików z prankami (takimi żartami), „q&a” (odpowiadaniem
na pytania widzów), tutorialami całowania i innymi bzdurnymi treściami (mimo że
niektóre filmiki świetnie sprawdzają się, gdy nie masz co robić albo po prostu
chcesz się rozerwać – albo lubisz daną osobę i oglądasz w zasadzie wszystko, co
zamieszcza – ale przyznajcie, że raczej nie mają zbyt większej wartości
merytorycznej) na portalu YouTube tworzą również twórcy (to zabrzmiało
jak masło maślane, wybaczcie) nagrywają również twórcy (może lepiej?), którzy
mają pomysł na siebie i pewne założenia co do prowadzenia kanału, a ów pomysł
nie szkodzi społeczeństwie poprzez karmienie go papką złożoną z niczego.
Ale fajna gra słów, zaraz się o tym przekonacie.
Albo już wiecie, o co chodzi.
Mietczyńskiego zaczęłam oglądać w klasie maturalnej. Pytacie,
kim jest ów Mietczyński. Być może znacie go jako Masochistę lub Profesora
Niczego (oto wspomniana gra słów, hehe, ale jestem zabawna...) albo całkiem
prywatnie jako Bartłomieja Szczęśniaka. Facet prowadzi kanał na YouTubie, gdzie
opowiada o filmach (najczęściej o tych, które się mu nie spodobały) i streszcza
lektury szkolne. I to właśnie streszczenia przyniosły mu chyba największą
sławę. Oglądałam je namiętnie, lubiłam bardzo. Być może nie uwierzycie, ale
mimo mojego zamiłowania do czytania, pochłaniania dość sporej ilości książek,
wreszcie prowadzenia bloga recenzenckiego – nie przepadałam za lekturami. Wyrażenie
„nie przepadałam” jest nawet zbyt łagodne. W swoim życiu przeczytałam ich
naprawdę niewiele. I to chyba w większości te najkrótsze. Mam nadzieję, że twórcy
lektur, przez które przebrnęłam czują się teraz docenieni.
Ale do rzeczy. Mietczyński napisał książkę o epokach
literackich, którą to postanowiłam podarować bliskiej mi osobie w ubiegłym roku
pod choinkę. Tak się jednak stało, że dorwałam się do niej (do książki, nie do
osoby ;)) już któryś raz i w końcu przeczytałam. W miarę na świeżo, bo
skończyłam wczoraj, zabieram się za wydanie o niej (znów – książce, nie osobie)
opinii. Autor pisze w charakterystyczny dla siebie sposób – coś podobnego, jak
w nagrywanych przez siebie filmikach. Nie unika języka potocznego, tu i ówdzie
wplata jakieś wulgaryzmy. Jeśli jednak znacie Miecia, nie będzie Wam to
przeszkadzać – ja na tyle lubię jego styl, że dziwnie czułabym się raczej wtedy,
gdyby książka pisana była patetycznym językiem, pełnym wyniosłych i czasem nie
do końca zrozumiałych słów (czyli trochę jak moje wpisy, gdzie próbuję
zaszpanować doborem określeń, bo wiecie, człowiek wykształcony i tak dalej).
Autor przedstawia epoki literackie po kolei – od starożytności
aż po współczesność. Omawia główne ich założenia, największych myślicieli z
tamtych okresów oraz jedne z ważniejszych dzieł. Nie są to zwykłe streszczenia,
ponieważ jak już wspomniałam, nie unikano języka potocznego, przez co na pewno
łatwiej będzie zrozumieć lektury. O ile lektury w ogóle można zrozumieć. „Wykłady
Profesora Niczego” przedstawiają raczej te dzieła, o których Mietczyński nie
nagrywał na YouTubie – stanowią zatem pewne uzupełnienie, ale wiadomo, że gdyby
autor chciał zawrzeć streszczenia wszystkich albo nawet większości lektur, jakie
omawia się w szkołach czy też tych, które są z punktu widzenia danej epoki
ważne, książka ta znacznie zwiększyłaby swoją objętość. A Wy nie zajrzelibyście
pewnie choćby z ciekawości na jego kanał. Do zajrzenia oczywiście zachęcam, bo
streszczenia Profesora Niczego mają swój klimat (zwłaszcza te starsze, które
oglądałam jeszcze do swojej matury).
Czy książkę polecam? Jak najbardziej. Dla fanów twórcy będzie
to z pewnością nie lada gratka, a dla tych, którzy jeszcze go nie znają z YouTube
być może świetna okazja do zmiany tego stanu rzeczy. Myślę jednak, że bardziej
spodobałaby się tej pierwszej grupie odbiorców. Jeśli jednak czeka Was w tym
roku matura, stos lektur do przeczytania rośnie, a narzekania pani polonistki,
byście wzięli się w końcu do roboty, bo matura to wcale nie taka bzdura i tak
dalej, spędzają Wam sen z powiek – możecie sięgnąć po książkę Mietczyńskiego, a
to z dwóch powodów. Pierwszy – będziecie mieć jakikolwiek pogląd na sytuację,
czyli kto, kiedy i gdzie (wiecie, zawsze lepszy rydz niż nic, jeśli serio język
polski i znajomość lektur szkolnych to nie Wasza mocna strona),
drugi – być może autor przekona Was do sięgnięcia po choćby kilka dzieł lub
zainteresuje daną epoką na tyle, że zechcecie sami więcej się na jej temat
dowiedzieć.
Mam nadzieję, że nie naruszę praw autorskich Mietczyńskiego
do jego znanego już powiedzenia na koniec, ale tak mi tu pasuje go użyć, że nie
wypadałoby tego nie zrobić.
Do zobaczenia, Dzieciaczki ;).
Oczywiście - Mieciu wymiata:))
OdpowiedzUsuńNo może ze względu na używanie przez niego wulgaryzmów czasami mi "puchną uszy",ale robi on to z takim wdziękiem, że mu wybaczam:)) W końcu komu nie zdarza się przeklinać:))
A lektury i klasykę warto przeczytać - naprawdę są piękne powieści, które w dzisiejszych czasach nawet nie zostały wpisane na listę lektur i w ogóle zginęły wśród książek fantazy, wampirzych dziejów czy horrorów:((.
Serdecznie pozdrawiam:))